Na blogu co jakiś czas przewija się wątek palącego braku w przemyśle ludzi jakoś tam odchylonych od średniej na krzywej IQ.
Dziś rano do Szefa mego Dobrodzieja doszły słuchy, że okrutnie wyrzekam na pewną żmudną, manualną, (umiarkowanie) precyzyjną robotę, którą akurat miałem do wykonania zabierając przy tym chleb braciom z Południowej Sławii.
Szef dał mi przy kawie jasno do zrozumienia, że to jest właśnie szara codzienność przemysłu, że należy się przyzwyczaić, i nawet zaczął się odgrażać, że trzeba mnie wysłać na jakiś czas na kurs galernika, abym nauczył się wiosłować równo i z ochotą
I teraz tak: ja to oczywiście rozumiem. Otarłem się przez prawie dekadę o azjatyckie sztuki-magiki, więc koncepcja sekciarskiego ćwiczenia tysięcy powtórzeń jednej “prostej” czynności w celu osiągnięcia perfekcji nie jest mi obca.
Doskonale zdaję też sobie sprawę z tego, że świat składa się z kreatywności, misji, pasji i zmieniania świata jedynie w korpo-literaturze werbunkowej dla średnio rozgarniętych millenialsów.
Ale skoro tak jest, to do przemysłu potrzeba raczej krzyżówki mrówki z doskonale wytresowanym, autystycznym szympansem, a nie sigm?
Czi na tym sze można zahobić?
Bo to wicie-rozumicie, konkurując w kategorii szympansa można usłyszeć, że twoją pracę może wykonywać szympans, i dlatego też tyle za nią płacą.
Albo inaczej, do mięsa - gdzie w przemyśle (poza B&R) da się zamienić jakieś tam moce korelacyjne na wory brzęczących dukatów?
PS: Oczywiście mógłbym dopytać Szefa, ale to zapracowany człowiek, ma na głowie mnóstwo problemów, choć ukrywa to pod jarmułką (lub tiubitiejką, w zależności od potrzeby może robić za jedno i drugie).