prawdziwe samochody kosztują prawdziwe pieniądze. Przykład pierwszy z brzegu: skonstruowanie ostatniego mechanicznego Mercedesa (W140 i C140) kosztowało firmę Daimler Benz 9 mld zachodnioniemieckich marek i trwało osiem lat. Wtedy nowy model samochodu rozwijało się od początku do końca a 9 mld marek to była niewyobrażalna góra kasy - wtedy butelka wódki “wyborowej” w pewexie kosztowała markę dwadzieścia fenigów jeśli jeszcze dobrze pamiętam.
Dziś bierzesz gotowe podwozie z gotowym silnikiem i nakładasz na nie nadwozie które zamówili i wybrali goście od marketingu.
Dzisiejszy potencjalny klient wsiadając do samochodu w salonie rundę pytań rozpoczyna generacją Apple Car Play dostępną na pokładzie. Drugie pytanie to pytanie o możliwość indukcyjnego ładowania szpiegofona, w trzecim pytaniu stawiana jest kwestia realnego spalania.
W prospekcie reklamowym W140 Mercedes umieścił informację że sześciolitrowy V12 spala ponad 15 litrów benzyny na 100 kilometrów i tyle on spalał średnio realnie. Późniejsze generacje zaczęły coraz więcej ważyć i coraz mniej (oficjalnie) spalać. Spalanie realne wzrosło bo fizyki nie oszukasz a w fizyce dwukrotnie większa masa potrzebuje cztery razy więcej energii. O wyposażeniu samochodu coraz mniej decydują klienci a coraz więcej biurokraci - to biurokraci każą montować wszystkie te poduszki, pasy, strefy zgniotu, AGRy a zabraniają jednocześnie montowania przed maskami rur służących do zabijania kangurów czy inych dzików i jeleni. O te dziki z lasu mi chodzi.
Stawiam tezę że w Europie brakuje prawdziwych klientów na prawdziwe samochody - klientów którzy na przykład puściliby siedzibę KC w Brukseli z dymem za ograniczenie emisji co² do poziomu 95 gramów na kilometr dla absolutnie wszystkich pojazdów osobowych - niezależnie czy mówimy o połowie samochodu w postaci Daewoo Tico (650 kg masy własnej) czy też o pełnowymiarowym Audi Q7 (2500 kg masy własnej nie jest rzadkością).
Toż to urawniłowka w czysto sowieckim stylu i żadna eurobiurwa nie poniosła za nią odpowiedzialności.