Zupełnie na luzie i amatorsko, ale jak człowiek był u Baćki na tygodniowym wypadzie, to się może podzielić spostrzeżeniami.
GRANICA
Przekraczanie granicy wymaga wystania się w kolejce, następnie w następnej, przejścia przez celników i pograniczników, następnie kolejka na most stanowiący faktyczną granicę i za mostem ponownie celnicy i pogranicznicy, wraz ze swoimi kolejkami.
Ale jest ogromna różnica pomiędzy polską i białoruską stroną.
W jednym przypadku mamy do czynienia z nieuzbrojonymi, uprzejmymi i wyluzowanymi funkcjonariuszami. Mieliśmy do czynienia z uprzejmą panią, która z uśmiechem na ustach pomogła nam wypełnić odpowiednie papiery, cierpliwie znosiła pomyłki (trzeba było drugi raz wypełniać), a potem zdziwiła się, że jedno okienko przejechaliśmy bez zatrzymania. Pośmiała się, po czym poszła z nami dopełnić formalności przy pominiętym okienku. Gdy pytałem pogranicznika czy zaparkować samochód gdzieś obok na ten czas, to ten mi odparł “spokojnie, Pan się nie przejmuje”. Przeszukanie samochodu to tylko taka formalność. Co więcej, jak staliśmy w długiej kolejce, to wyszliśmy z Natalką rozprostować kości. Po chwili podeszło do nas kilku czekających w kolejce kierowców i mówą, żebyśmy jechali bez kolejki, bo mamy takiego małego dzieciaczka. Trochę nieufnie, ale pojechaliśmy. Mówimy pani przy szlabanie, że mamy roczne dziecko, na co ona poprosiła o paszport i… faktycznie, przepuściła nas dalej. Po przejechaniu przez korytarz kolejka na most, taka na kilkaset metrów i wszystkie samochody stoją. Idę do strażnika i mówię, że mamy roczne dziecko, na co on “I w tej kolejce stoicie? Podjeżdżajcie!”. No, to pojechaliśmy pod prąd mijając całą kolejkę, a pan straznik wstrzymał innych, by nas przepuścić jako pierwszych.
Po drugiej stronie mamy do czynienia z zupełnie innym klimatem. Uzbrojeni mundurowi, owczarki niemieckie na smyczach przy nogach części z nich, podejrzliwe spojrzenia. Oczywiście tu się nikt dzieciaczkiem nie przejmuje. Na budynkach plakaty z wypisanymi cyrylicą hasłami typu “Choroby nie znają granic!”, ikonografia z przekreślonym mięsem, serem, mlekiem i… kanapkami.
Stajemy w kolejce, podchodzi mundurowy i pyta władczym tonem czy mam polski paszport. Odpowiadam, że tak, na co on “to po co Pan tu stanął? Tam trzeba było!”. Odpowiadam, że to dlatego, że ja tu po raz pierwszy i jeszcze nie wiem co i jak, na co on chamskim tonem, że wszystko jest napisane. Cóż, nie jestem tak biegły w cyrylicy, więc wybrałem korytarz podpisany po angielsku “cars”. Błąd.
Kolejny przyszedł, rzucił rozkaz by pokazać paszporty. Przejrzał i oddał mi je z miną, jakby właśnie gówno miał w ręku. Kolejny i kolejna równie uprzejma kontrola. Łaskawie podszedł do samochodu, bo dziecko spało. Jedziemy dalej do kontroli celnej. Podjeżdżam do okienka, idę z paszporatmi, pani w okienku zirytowanym tonem rzuca “wzywałam Pana?!”. Odpowiadam, że nie. “To wraca do samochodu. Zawołam”. Potem wypytywanie równie uprzejme ile pojemności ma bak paliwa, ile tam paliwa mam, czy benzyna czy diesel, cygarety? wotka? Pani wyglądała, jakby się zastanawiała czy mi jakiegoś mandatu nie wpakować za paliwo w baku.
Ewidentnie widoczna jest różnica pomiędzy wolną Polską, a ostatnią dyktaturą w Europie. Acha, w pierwszym przypadku opisywałem stronę białoruską, w drugim - polską.
Hmm… chciałbym zobaczyć takie tablice z hasłem “Choroby nie znają granic” na południowej granicy Strefy Schengen. Ależ to by była gównoburza.
JEDZIEMY
No, to ruszamy. Tuż za granicą jest stacja benzynowa, na której robimy pierwszy postój. I zaskoczenie, przy dystrybutorze podchodzi pracownica i pyta czy sam chcę zatankować, czy ma mi pomóc. No, to jest luksus. Się podjeżdża i rzuca “do pełna proszę”. Poradziłem sobie sam. Przy kasie miła niespodzianka: najdroższa benzyna kosztowała 3 PLN za litr. Na tej samej stacji, w budynku niedaleko jest biuro BelToll, czyli tutejszych opłat za drogi płatne. Część dróg jest płatna dla przyjeżdżających z UE. Wchodzę do biura, a tam widok ciekawy. Sekretariat rodem z Polski lat 80-tych, na ścianie portret Łukaszenki. Czyżby prawdę gadali, że tu tak tego, dyktatorsko?
BelToll jest ciekawym systemem. Dostajemy urządzenie (niewielkie) do naklejenia na szybę za lusterkiem i podpisujemy umowę od razu ładując konto na przejazd wskazanej ilości kilometrów. Przy przejeżdżaniu przez bramki system piknięciem potwierdza pobranie opłaty.
Jazda po Białorusi jest ciekawa. Przez pierwsze 50 kilometrów przypomina jeżdżenie po Polsce lat 80-tych. Drogi podobnej jakości, w dużej mierze puste. Kierowcy z naprzeciwka sygnalizują mrugając światłami, że milicja stoi i łapie kontrole. Po bokach widać pola, w dużej mierze już skoszone, gdzieniegdzie pracujące traktory, stada krów, bele siana. No właśnie, przez całą drogę do granicy po polskiej stronie, tego w ogóle nie widać! A przecież jeszcze za dzieciaka ten obraz dla Podlasia był tak normalny. Gdzieś zniknęło. I po drugiej stronie widać życie. Ptaki uciekające sprzed maski, przczoły latające sobie wokół człowieka, lisy gdzieniegdzie, koty. Polska strona wręcz przy tym wydaje się wysterylizowana z życia. Zaskakujące zachowanie było kierowców ciężarówek. Gdy taki widział, że jedzie za nim kilka samochodów osobowych i nie mogą go wyprzedzić, to zjeżdżał całkowicie na pobocze i czasem wręcz się tam zatrzymywał, żeby przepuścić. Zdażyło się t parokrotnie, więc wnioskuję, że to jest standardowy sposób postępowania oparty na życzliwości. Po przejechaniu jakichś 50 kilometrów, drogi stają się nowocześniejsze, wręcz ekspresowe/autostradowe. I nadal - bardzo mało obciążone, więc jeździ się niezwykle komfortowo. Najlepszy pod tym względem jest MKAD, gdzie jest perfekcyjna autostrada i absolutnie nikogo na horyzoncie z przodu i z tyłu. Wjechać, położyć cegłę na pedale gazu i cieszyć się jazdą! Osobną kategorię stanowią ronda. Są wielkie. Najwyraźniej projektant wyszedł z założenia, że ma je być widać z kosmosu. Samochody naokoło widać takie, jak w Polsce. Biedy nie ma. Wręcz przeciwnie, Porsche widziałem w tym kraju wielokrotnie częściej, niż w Polsce. Do tego dochodzi trochę maszyn z czasów radzieckich (mało) - widać, że ładnie utrzymane youngtimery. Wśród pojazdów użytkowych widać sporo “bochenków”, czyli UAZ 452. Do tego UAZy 469. W jednym i drugim przypadku zadbane i nowe. Po prostu pewnie ich właściciele doceniają ich własności użytkowe. Jest trochę starszych ciężarówek, ale znowu - zasadniczo dobrze utrzymanych. Z wyjątkami, bo czasem się trafił taki, co stawiał za sobą zasłonę dymną. Najwyraźniej bardzo luźno tu podchodzą do kwestii badań technicznych.
Należy przygotować się na to, że występują tu trzy rodzaje stacji benzynowych. Nowsze, takie jak u nas, tyle, że z obsługą nalewającą za nas, jeśli takie mamy życzenie. Starsze, gdzie najpierw płacimy za określoną ilość paliwa, a potem tankujemy. Najnowsze, czyli zupełnie automatyczne. Kiedyś u nas takie też występowały, ale jakoś się nie bardzo utrzymały. Tu też płacimy z góry.
LUDNOŚĆ
Po kilku dniach spędzonych w Mińsku, łatwo zauważyć, że jest to kraj Europejski, zamieszkały przez Europejczyków. Jeszcze kilka lat temu podobna sytuacja dotyczyła innych stolic tzw. Bloku Wschodniego, ale dziś to już nieaktualne. Tak czy inaczej, przez tydzień chodzenia po 10 godzin dziennie po ścisłym centrum miasta i najpopularniejszych atrakcjach, widziałem mniej obcoplemiennych (nieeuropejeskiej ludności), niż w Warszawie przez godzinę. Kolosalna różnica i było to dla mnie bardzo przyjemne doświadczenie. Dodatkowo Mińsk według statystyk ma niespełna 2 miliony mieszkańców i to widać - w przeciwieństwie do Warszawy, nie ma tu tłumów, nie ma zagęszczenia ludzi na ulicach. Tak wyglądała Warszawa, gdy naprawdę miała niecałe 2 miliony mieszkańców. Dziś ma w mojej ocenie prawie trzy razy więcej, a oficjalne statystyki można sobie wsadzić w dowolne miejsce poza przegródką z napisem “ważne”, “istotne” lub “prawdziwe”.
Zaskoczeniem była znajomość języka polskiego. Rozmawiałem z kilkoma przewodnikami i zawsze okazywało się, że mówią po polsku. Córka kobiety, u której wynajęliśmy mieszkanie też okazała się mówić po polsku. Gdy wychodziłem z klatki schodowej z wózkiem, podszedł do mnie około dwunastoletni chłopak, by mi pomóc. Mówię mu “spasiba”, na co on “proszę”. Obsługa przydrożnych stacji benzynowych też często mówi po polsku.
Dodatkowo wszędzie widać mnóstwo dzieciaków. W różnym wieku. Po prostu mnóstwo, a infrastruktura dla dzieci jest bardzo bogata - w każdym parku coś się znajdzie, a parków jest bardzo dużo. Do tego oczywiście Park Gorkiego, całkowicie poświęcony dzieciom. Znaleźć tam można mnóstwo najróżniejszych atrakcji, od karuzel do strzelnic i codziennie usypywanej górki śniegu.
Najwyraźniej polityka prorodzinna tu działa. A może nie jest potrzebna, a wystarczy po prostu nie orać kultury dewiacjami. Nie wiem, wiem, że ich piramida demograficzna ma korzystniejszy kształt i to ewidentnie widać na ulicach. Co więcej, widać też ogromną życzliwość ludzi na ulicach w stosunku do małych dzieci. Tylko tam mi się zdarzyło, że ludzie podchodzili i sami z siebie pomagali z wózeczkiem na schodach. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Zresztą różnice też widać po ikonografii publicznej. Podczas gdy tu widziałem plakaty ze szczęśliwą rodziną i hasłem “wierność gwarancją zdrowia” lub maliny ułożone w serce i słowo “Białoruś”, albo billboardy zapraszające na dzień czołgisty, lub też promujące szacunek do konkretnego zawodu (było ich wiele, np. jakiś człowiek, podane imię i nazwisko, że jest górnikiem i co robi), to po powrocie do Warszawy z okładki nowoczesnego czasopisma gniewna feministka krzyczy “mamy prawo do invitro!!”, a z Internetów wyskakuje selfie wiceprezydenta Warszawy z jego facetem, wykonane w łóżku, z serduszkami i takimi tak posrałkami. Wygląda na to, że na Białorusi “cultural subversion” albo nie miała miejsca, albo się nie udała. Sama ikonografia w postaci reklam, billboardów, okładek magazynów itd. nie przeszła przemiany takiej, jak w Polsce, czyli wprowadzanie nieeuropejskich modeli jako obowiązkowych i nadreprezentowanych w danej populacji. Tam to po prostu się nie stało. Da się. Zresztą ten kraj to koszmar postępactwa. Zamieszkały przez białych ludzi, którzy - o zgrozo - mają dzieci i to dużo, w sklepach jest dużo zabawek w postaci pistoletów i karabinów, a zewsząd bije szacunek dla bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Rodziny są widokiem bardzo częstym i dzieciaki razem w wieku od niemowlęcego, przez dziecięcy po nastoletni. I co ciekawe, te rodziny nie wyglądały tak, że nastolatek miał minę “Boże, co ja tu do cholery robię?”, tylko naprawdę te rodziny były ze sobą i zaangażowane we wspólne spędzanie czasu, ewidentnie czerpiąc z tego przyjemność. Miejscowy zapytany o ten stan rzeczy stwierdził, że to wynika z faktu migracji młodych ludzi z prowincji. Nie wydaje mi się, by to było przyczyną, bo do Warszawy migracja jest ogromna, a jakoś w Polsce nie przekłada się to na taką liczbę dzieciołków. Brak też jest wszędobylskich skuterów z dostawą jedzenia, czyli najwyraźniej ta forma nie zyskała tu popularności. Ludzie do restauracji chodzą, owszem, ale do domu jedzenia się tu chyba nie zamawia.
Kolejna rzecz jest taka, że nie czuć tu jakiegoś pędu, który można poczuć na ulicach polskiej stolicy. Ludzie sprawiają wrażenie bardziej wyluzowanych.
Sporo jest widać mundurowych, ale nie takich, co stoją gdzieś na warcie, tylko takich, co właśnie do pracy lub z pracy idą. Mundury najróżniejsze.
Słowa jednego lokalesa dotyczące pracy i życia na Białorusi: “Na Białorusi dobrze się żyje tylko programistom i urzędnikom”. Hmm, brzmi poniekąd znajomo.
MIŃSK
Brak zagęszczenia ludności skutkuje oczywiście brakiem zagęszczenia ruchu drogowego. W godzinach szczytu i tak się jedzie - po prostu nieco wolniej. Do tego nie występują tu problemy z parkowaniem, nie ma stref płatnego parkowania, zakazów wjazdu czy chorych przepisów zwalczających kierowców. Jeździ się przyjemnie.
Jeśli ktoś ma potrzebę skorzystać z taksówek, to ceny są połowę niższe niż w Warszawie. Postojów nie uświadczono - w zasadzie zamówienia taksówek to przez aplikację na smartfona. Transport publiczny jest dobrze rozwinięty i tani. Dla porównania: wejściówka do metra, to równowartość 1,20 PLN. Warszawski bilet jednorazowy (najkrótszy, się znaczy), to 4,40 PLN. Dzieciaczki jeżdżą za darmo.
Kolejna rzecz, na którą zwróciłem uwagę, to brak wszędobylskich kamer. Podczas gdy w Warszawie idąc do mojej klatki chomiczej, do której mam jakieś 15-20 minut spacerem, mijam ich liczbę liczoną dziesiątkami (i nie ma odcinka, na którym bym nie był w oku Wielkiego Brata), w Mińsku kamery można znaleźć na dużych skrzyżowaniach, w metrze i na budynkach rządowych, takich jak siedziba KGB. I też ich tam nie ma specjalnie dużo.
Całe miasto jest zanurzone w historii. Może nie tyle miasto, co po prostu kraj. Tutaj historia, to nie jest coś, co było i minęło. Ci ludzie w niej żyją, a ona stanowi żywy element teraźniejszości. Wszędzie widać pomniki wojny, mnóstwo czołgów, armat porozstawianych na pomnikach. Okres sowiecki też jest najwyraźniej przez ludność miło wspominany (dość powiedzieć, że ponad 80% mieszkańców dzisiejszej Białorusi, nie chciało rozpadu ZSRR) i wszystkie jego elementy, cała symbolika, nadal jest tu szanowanym elementem rzeczywistości.
Gdy gdzie indziej upadały pomniki, tu pozostały jako immanentna część historii i ich dzisiejszej tożsamości. Więc widać sierpy i młoty na stacjach metra, których nikt nigdy nie zwandalizował, portrety postaci historycznych wymalowane na wagonikach metra, płaskożeźby na budynkach itd.
Zresztą, tu małe nawiązanie do kultury, odnoszę wrażenie, że z uwagi na fakt, że ludność dzisiejszej Białorusi poniosła największe straty w II Wojnie Światowej, to do tej pory jest żywa rana, bo pewnie w prawie każdej rodzinie ktoś zginął. Do tego ZSRR jak każde imperium potrzebował mitu założycielskiego i coś mam wrażenie, że wokół WWO tworzono właśnie mit scalający imperium na kolejne dekady. To spowodowało, że pamięć bohaterów do dziś, zwłaszcza tu, jest żywa. To z kolei powoduje, że każde pamiątki, skądkolwiek, są silnie zmilitaryzowane. Każde miejsce, gdzie przebywają dzieci (park pałacowy w Nieświeżu, park Gorkiego itd.) oferuje możliwość postrzelania z łuku, z kuszy, z wiatrówki. Zabawki są mocno zmilitaryzowane. W takich warunkach pewnie nie tak łatwo byłoby podważyć rozumienie męskości i kobiecości w społeczeństwie. Ururkowienie tu może być niezwykle trudne. Ale być może to tylko moje projekcje.
Wracając do samego miasta. Urbanistycznie i architekturalnie przypomina Warszawę, ale miejscami widać, że projektanci popuszczali wodze fantazji, starając się uzyskać efekt, hmm… imponujący? No, po upływie dekad to bardziej budzi uśmiech, ale w czasach gdy pewne budynki powstawały, mogło być to inne.
Duży plus za szacunek dla takich budynków jak GUM czy CUM. W Warszawie Uniwersam został zaorany i powstał tam blok. Supersam też poległ. I nikt nie patrzy, że to przecież żywa historia miasta i budynki tworzące jego charakter. A tu jest inaczej.
WYTWÓRCZOŚĆ
Ogólnie pojęta i na tyle, co człowiek sam może zaobserwować jako laik. Wszystkie autobusy, trolejbusy itd. to oczywiście MAZ. Biełaz też jest oczywistością. Da się kupić białoruski kolimator i lunetę oraz białoruski traktor (MTZ) - nienajgorzej. W sklepach jest dostępna większość towarów z zapada, do których jesteśmy przyzwyczajeni, jednak i tak stanowią mniejszość na półkach. Przy czym na ile poczytałem etykiety, królują lokalni producenci rzeczy wszelakich, łącznie z żywnością. Przy czym żywność jest inna, chyba lepsza. Przykładowo, mleko pozostawione w spokoju się normalnie zsiada.
Ceny towarów zachodnich są podobne, jak w Polsce. Ceny lokalnych tak na oko z 15% niższe.
CO WARTO ZOBACZYĆ
To pewnie każdemu co innego w duszy gra, więc trudno coś doradzać. Nawet jak ktoś nie lubi militariów, to jednak pewnie doceni kompleks historyczno-militarny Linia Stalina. Bardzo fajnie urządzony, dużo eksponatów, przewodnicy w strojach z epoki, z głośników płyną pieśni z okresu - no, klimat jest. Do tego można sobie postrzelać z kalibrów, z jakich na strzelnicy się nie da (huk spory jak się z DShK walnie ^^) i czołgiem pojeździć. Oczywiście jazda T-34 najdroższa, bo 2000 PLN, ale cóż…
Jak ktoś z dzieciakiem, to Park Gorkiego koniecznie. Tylko może się okazać, że rodzice bawią się lepiej niż latorośl.
Dla lubiących po prostu chillout, Morze Mińskie i jego plaże mogą być ok.
Dla lubiących klimaty sowieckie, to linie metra, place i można sobie zrobić polowanie na Leniny, czyli robienie zdjęć tylu, ilu się da. Obowiązkowo w akompaniamencie Elektrycznych Gitar.
INSZE
Po rozpadzie ZSRR Łukaszence nie było trudno wygrać. Bo też ponad 80% (chyba 83%, jeśli mnie pamięć nie myli) ludności nie chciało wychodzenia ze Związku. Mimo to doszło do podpisania porozumień białowieskich. No i w wyborach prezydenckich, od których zaczęła się era Baćki, do wyboru był sygnatariusz tych porozumień (zdrajca się znaczy dla większości), nacjonalista (przy czym był to prąd umysłowy niezrozumiały dla większości i raczej jawił się jako rozrywka intelektualna elit) oraz były szef kołchozu. No i wygrał w cuglach, zgarniając koło 80%. Od tamtej pory utrzymuje się u władzy. Na zachodzie gadają najróżniejsze rzeczy o nim i jego kraju, a jak tu człowiek jest na miejscu i widzi jak to wygląda z drugiej strony (a przejście graniczne, to wyjątkowo widoczny przykład), to od razu klasyfikuje to jako… no, powiedzmy, tendencyjne przekazy, coby być delikatnym. Co więcej, mam wrażenie, że 30 lat po upadku Żelaznej Kurtyny, to jednak może Białoruś poszła mądrzejszą drogą niż Polska, choć kiedyś sam bym nie uwierzył.