A propos kryzysu i przygotowań, to śpieszę donieść ze swojego odcinka, że moja korpora zanotowała w zeszłym roku “rekordowy” wynik, powyżej oczekiwań (tylko nie chciało mi się tego czytać i sprawdzać, czy to liczyli względem dwóch lat poprzednich i z tego właśnie tak wspaniale wyszło, bo inaczej się nie dało, skoro jako firma to pasożytuje na transakcjach T&E, więc sami rozumiecie ;)). Nawet myślałem, że dłuższe zlokdałnienie ogólnoświatowe coś tu zepsuje, że będą jakieś redukcje, plany naprawcze, oszczędności, restrukturyzacje, freeze’y na zatrudnienie (jak co jakieś dwa-trzy lata tradycyjnie np. w bankach); że coś to zmieni, kiedy pasożyt żerujący na podróżach innych pasożytów jakoś odczuje, kiedy 80% podróży zostanie odwołane i zamienione na spotkania online. A tu nic, kompletnie - jakby to w ogóle nie miało żadnego związku, wszystko jest cacy i nic się nie dzieje, a po dwóch latach jest wręcz cudownie i super. Niby zanim gruby schudnie, to chudy umrze, ale tu chudzi się kładą pokotem, a ten gruby niespecjalnie traci na wadze.
Jedynie zmiany na plus - “niemożliwa” wcześniej praca zdalna stała się nie tylko możliwa, ale wręcz pożądana już na stałe i bez związku ze złowrogim wirusem, na wszystkich stanowiskach (przed srajdemią tylko kierownictwo, i to tak z raz w tygodniu), przy czym dalej większość ma obowiązek stawiać się w biurze w określonym dniu tygodnia (w imię niby “community”, dzielenia się doświadczeniem czy inne takie bzdety, ale realnie to chyba dla resztek poczucia kontroli średniego menedżmentu…). Ja się w trakcie srajdemii wyprowadziłem z miasta, więc musiałem grzecznie poprosić o very exceptional exception, z paragrafu, że taki kawał nie będę jeździł, żeby się kawy firmowej napić i poplotkować, co zostało przyjęte łaskawie (choć po bardzo długich deliberacjach), więc muszę tylko raz w roku udać się na wyprawę przy okazji jakiegoś rytuału integracyjnego. A z minusów są cały czas śmieszne zarobki, no ale teraz można znacznie lepiej do nich się dostosować pod względem czasu, żarliwości i oddania.
Z innych wieści, wiosna idzie, żurawie latają, pierwsze bazie kotki się pojawiają, wungla do gminy wprawdzie nie dowieźli, a jak dowieźli, to nie dla mnie, a zresztą i tak nie taki, jak potrzeba. Mniejsza, jakoś tam da się palić torfem i drzewem, bo szczęśliwie kocioł w domu nienowoczesny pozostał, choć i tak wszystko jest w ch* drogie, tak minimum +100% względem poprzedniego roku (inflacja 20%, jaaassssne). Tylko jak czytam, że sprzedaż pomp ciepła w Polsce wzrosła o 120% to mój entuzjazm trochę do tego projektu osłabł, zwłaszcza jak popatrzyłem, co ile kosztuje i jakie ma osiągi i koszty w relacji do tej ceny… No i jak zwykle kiedy coś jest bardzo popularne i jeszcze do tego “rzund dopłaca”, to wietrzę instynktownie jakiś podstęp. Góra za dwa lata: “infrastruktura energetyczna nie jest gotowa na taki pobór prądu w zimę, winne pompy ciepła!”. Tak mi się coś przypomina, że na gaz też były różne zachęty i był swego czasu bardzo koszer.
A wiecie, że warunkiem wyszarpania jałmużny z tych programów “czyste powietrze” i tym podobne jest likwidacja dotychczasowego, “brudnego” źródła ciepła? Innymi słowy jak pacjent chce pompę na prunt, to ma zezłomować stary kocioł. A potem, jak mniemam, w przyszłą zimę czekać na blackouty… Gdzieś mi się obiło o uszy, że gdzieś w Skandynawii biurwa żąda od nowych domów, żeby poza elektrycznym, było też w nowym domu jakieś alternatywne źródło ciepła bez prundu, na wypadek awaryjki czy zerwanej linii, nie wiem, czy to prawda, ale brzmi sensownie. Wywalanie kotła i zamienianie go na bezalternatywny pożeracz prądu, który w nocy w zimę przy byle -11 specjalnie mało nie konsumuje, jakoś nie pociąga mnie jako szczególnie mądre rozwiązanie. Zresztą przy pompie trzeba by jednak przynajmniej zmienić/dodać/powiększyć grzejniki, jeśli nie chcę pruć wszystkiego i kłaść podłogowego, a poza tym jak się okazało przez zimę, tu najlepiej grzeje pion kominowy, a nie żadne grzejniki i łazienka jest ciepła jak przy podłogówce, bynajmniej nie dzięki grzejniczkowi. Tylko że trzeba do tego palić, więc sama pompka to mi co najwyżej szybę ogrzeje nad kaloryferkiem…
Czyli czekam na chwilę prawdy, co będzie z drzewkami i krzewami sadzonymi w zeszłym roku, jak te odziedziczone zniosą pierwsze cięcia na oko, szykować trzeba kolejne podejście do rozbudowy stada kur (poprzednie kurczaki kot sąsiadki podsowiecił, jak wyłaziły przez ogrodzenie sobie spacerować…) - przy okazji niedawno dowiedziałem się o nowym wytrysku intelektu w dziedzinie lewodawstwa, że już od jednej kury prowadzi się zakład drobiarski i niby mam te swoje gdzieś rejestrować, haha! Wraca temat pasieki i/lub kozy, szczurów nie widziałem, mnóstwo myszy wytrułem, bo się na żywołapki nie nabierają, tylko jest wszędzie w okolicy inwazja pi*&&@^@*nych kretów, co mnie niemożebnie wk… denerwuje. A, i pierwsze wino z czeremchy wyszło lepiej, niż sądziłem, jakieś nalewki dojrzewają, w kolejnych sezonach trzeba się będzie zabierać za swoje piwo i jakiś bimber, to skorzystam z poradnika, bo gdzieś mi tutaj taki mignął.
Aha, po tej jesieni i zimie, kiedy nie widać było słońca całymi tygodniami (w styczniu i grudniu dni bez zachmurzenia było dosłownie po 2-3 na miesiąc), żar pomysłów fotowoltaicznych też mi przygasł, zwłaszcza że kolega podzielił się za mną ostatnio zimowymi uzyskami z jego zakładu, gdzie instalację mają na dachu taką 49.6 kW, więc minimum 5 razy większą, niż ja bym ewentualnie stawiał:
Podejrzewam, że ten grudzień to musiało sie komuś nie chcieć na dach wchodzić odśnieżać, ale nawet to pomijając szału nie ma, delikatnie mówiąc.
“Panie, pompa ciepła koniecznie z fotowoltaiką, za prąd pan nie zapłącisz, darmo będzie chodzić! Jedyne 50k za 9.9kW, nie ma co sie zastanawiać!”